Ciemna strona wolności

Jakiś czas temu Dominik naobiecywał, że będzie o pracy freelancera, cuda, niewidy, a ponieważ sam pracuje w agencji, to ktoś to musi napisać. Tak to już jest, że robotę zrzuca się na freelancerkę, która siedzi po nocach i rzeźbi dzieła sztuki, które potem anonimowo podbijają rynek. Poniekąd.

W ostatnich latach rozwoju portali społecznościowych mam coraz silniejsze wrażenie, że określenie „freelancer” stało się po prostu synonimem słowa „bezrobotny”. Fora, portale i słupy ogłoszeniowe zalewane są falą ogłoszeń od ludzi oferujących swoje usługi z dziedziny „co popadnie”. To nie jest takie proste, proszę państwa. To nie jest praca. To postawa życiowa!

Wcale nie.

Praca freelancera ma swoja jasne i ciemne strony, tak jak każde zajęcie na świecie. Do jasnych oczywiście można zaliczyć całkowitą niezależność od praktycznie czegokolwiek, kasę, czy niewielki dystans z domu do biura, ale ponieważ skupiamy się tutaj na ciemnych stronach, schowam różowy kolor i szarą farbką postaram się zarysować problemy i dylematy, które co dzień targają moim młodym sercem.

Zacznijmy od naturalnego i oczywistego problemu: zlecenia. Owszem – ta sama praca wykonana w domu jest znacznie lepiej płatna niż zrealizowana w agencji. Trzeba tylko pamiętać, że zatrudniony na etacie pracownik dostaje swoje zadanie w ładnym mailu od pana szefa. Freelancer niczym lew musi swoje zadanie znaleźć, osaczyć i upolować zanim będzie mógł je w spokoju zrealizować. W praktyce często jesteśmy nie tylko kreacją, ale także akantem, co jest już znacznie mniej przyjemne.

Drugim bólem jest nienormowany czas pracy. Owszem – nie ma formalnego obowiązku zrywania się o świcie i tyrania przez osiem godzin ku zadowoleniu pana w garniturze. Trzeba tylko pamiętać, że bardzo często maile kończą się zdaniem „Da pan radę na jutro/pojutrze/za 20 minut?”. Które często sprawia, że nie musimy zrywać się o świcie tylko dlatego, że gdy świt nadchodzi, jeszcze się nie położyliśmy.

Trzeci punkt, to coś, co miłośnik poetyki wypowiedzi może nazwać „pułapką umysłu”. Szczęśliwie nie jestem miłośnikiem poetyki, więc wyjaśnię, że chodzi mi o jednostronne spojrzenie na problem. Wyobraźmy sobie sytuację, w której dostajemy prośbę o tekst z targetem „młodzież”. Mój styrany umysł natychmiast wyobraża sobie młodzież jako mnie samego, jako, że doskonale pamiętam kiedy za młodzież uchodziłem. Czego mój umysł nie zauważa (przynajmniej nie od razu) to fakt, że dziś młodzież w dużej części składa się z łysawych chłystków w spodniach z jedną nogawką, poprzetykanych gdzieniegdzie indywiduami, których fryzura przypomina skrzyżowanie owczarka szetlandzkiego ze Zbigniewem Wodeckim. Samotnie trudniej się poprawiać.

Kolejną zadrą w sercu freelancera jest duża zależność życia od czystego, niczym nie skażonego szczęścia. Bo jeżeli akurat jego zabraknie, to się okaże, że pomimo zrealizowania siedmiu zleceń dla niezależnych firm, księgowi z tych firm wyjadą wspólnie na Malediwy i najbliższy przelew znajdzie się na koncie z samego rana w przyszłym roku, a do tego czasu trzeba będzie ssać chleb przez szmatkę. Ten problem naturalnie znika po jakimś czasie, dzięki ostrożniejszemu dobieraniu klientów i zdobywaniu ogólnie pojętej renomy.

Ostatnim problemem, którym trzeba się zająć jest życie w ciągłym strachu. Owszem: Dziś jest fajnie, ale czy za trzy miesiące nie stanę się wyrzutkiem bez zlecenia, który dorabia sobie sprzedażą kebabu, albo powierzchni reklamowych? Czy rynek nie zostanie opanowany przez studentów z nielegalnym oprogramowaniem, którzy znajdują dzika przyjemność w realizowaniu zleceń za cenę dojazdu do klienta? Czy ludzie, którzy grożą, że też mogliby zająć się reklamą w końcu to zrobią?!

Na te i inne pytanie odpowie następny odcinek serialu „Samo życie”. Dobranoc państwu.

2 odpowiedzi na “Ciemna strona wolności”

  1. Po pierwsze nie napisałem, że nie freelancujesz, tylko, że pracujesz w agencji. Po drugie miałem taką koncepcję wstępu. A koncepcja jest wszystkim.

    ;>.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *